I co ? - fajny kalambur.
Nic nadzwyczajnego. Trzeba poczuć atmosferę tamtych czasów. Wtedy prywatna inicjatywa (small business) posługiwała się takimi „naprowadzaczami”.
Za kol. Bieruta i Gomułki funkcjonowali tzw. prywaciarze – drobni rzemieślnicy i badylarze. Nie wiem czy młodzi forumianie wiedzą o kim mówię? No ale nic to.
Takie tabliczki mówiły wszystko, przy tym krótko i treściwie. W przykładowym punkcie usługowym można było podzelować buty i oddać do repasacji (!) pończochy. Ot po prostu : usługi szewskie i repasacja pod jednym szyldem.
Wróćmy jednak do meritum.
RADIO-TELEWIZYJNE – usługi
BADANIE LAMP – czyli to co napisane
Otóż kiedyś, może nie wszyscy to pamiętają, można było pójść do takiego zakładu usługowego z lampami w kieszeni i se je zbadać. A gdzie można to było zrobić - u szewca ?
Ja nie dziwiłem się takim klientom. Czasami coś doradziłem. No oczywiście nie zdradzałem wszystkiej tajemnej wiedzy – zostać mógłbym wówczas bez środków.
Oczywiście amator nie zawsze sobie sam poradził i wówczas wymieniał się środkami ze mną.
Wcześniej nawiązane stosunki nie powodowały wielkiej rozterki przy podziale owych środków.
gustaw353 pisze:
RADIO-TELEWIZYJNE – usługi
BADANIE LAMP – czyli to co napisane
Ja nie dziwiłem się takim klientom. Czasami coś doradziłem. No oczywiście nie zdradzałem wszystkiej tajemnej wiedzy ....
Oczywiście amator nie zawsze sobie sam poradził .........
Mam pytania kim byli na ogół klienci ,właścicielami odbiorników czy mniej doświadczeni z konkurencji.Czy dotyczyło to raczej pewnego rodzaju lamp/ n.p trudno dostępnych z retrosprzętu / czy innych także? Rozumiem że, badanie dotyczyło "kondycji" lampy a nie stwierdzenia "przepalona".Pytam ,bo mimo że, działałem już w tamtym okresie to sądzę że,tego rodzaju usługa /a raczej podział zysków i czynności jak to Kolega określił / była rzadko stosowana.
Koniec lat 60-tych, śp. P. Jan Mazurek u którego pracowałem, posiadał przyrząd do badania lamp. Było to ustrojstwo z czasów kiedy mnie jeszcze długo na świecie nie było i wykonywało się nim podstawowe pomiary a dodatkowo można było usuwać zwarcia między elektrodami. "Badanie" kosztowało 2zł, tyle co pół bułki wrocławskiej. Tyle samo kosztowała naprawa bezpiecznika. Tak, naprawiało się!
Większość klientów wywodziła się z przyszłych KLIENTÓW. Najpierw przynosił garść lamp do sprawdzenia a po paru dniach sprzęt, często z dodatkowymi już uszkodzeniami. Z nowszych lamp najczęściej przynoszone były ECH81 i EY/DY86 - bo nie zarżą. Nie był to zły interes, do południa na obiadek można było zarobić. Pozdrawiam.
W swojej opowieści opisuję sytuację końca lat sześćdziesiątych a właściwie to lata siedemdziesiąte. Wówczas to TV i inne elektroniczne środki masowego przekazu były w większości lampowe.
I przychodzi do mnie taki gość z lampami w kieszeni i prosi o ich zbadanie. Ot po prostu, sam chciał dać radę – zgodnie z zasadą: „Polak potrafi”.
Mimo iż posiadałem „tester lamp” ( w „...” bo własnego pomysłu) to klient bardziej wierzył mojej opinii gdy zobaczył swoją lampę w działaniu. Trzeba było wówczas mieć jakiś sprzęt (telewizor lub radio) by mu to zademonstrować. Gorzej gdy natenczas nie było nic pod ręką.
Zajmowało to trochę czasu a i pobiesiadować trzeba było nie okazując zniecierpliwienia. Wytłumaczyłem przy okazji, że lampy oczywiście należy powtykać na swoje miejsca a nie jak popadnie – bo przecież wszystkie podstawki są podobne a i napisy od pucowania poschodziły.
Tester mój zaliczały wcześniej. Obawiałem się by niesprawną lampą nie załatwić właśnie naprawionego TV.
Czas poświęcony takiemu klientowi traktowałem jak inwestycję w reklamę co potem owocowało.
Jak pisałem wcześniej: „Oczywiście amator nie zawsze sobie sam poradził i wówczas wymieniał się środkami ze mną.
Wcześniej nawiązane stosunki nie powodowały wielkiej rozterki przy podziale owych środków. „
Czyli było tak jak to opisuje kol. Telewizorek.
à propos : bułki wrocławskie , o których wspomina kol. Telewizorek to też historycznie równoległe zjawisko. I co ciekawe - we Wrocławiu są takie jakieś nijakie, pieczone na słońcu ? Przychodziło mi poznać je w różnych miejscach Polski - a we Wrocławiu : nijakie.
Bułki "W" oraz paryskie nie były co prawda na lampach ale stanowiły podstawę mojego śniadania/obiadu na który zawsze zarobiłem z samego sprawdzania lamp. Do tego ćwiartka śmietanki w szklanej butelce za 6.80zł + pączek 2zł + 100gram szynki 7zł + 1/16 masła za ok.4zł. No i oczywiście paczka fajek. Przy okazji wyprzedzę ewentualne pytania dotyczące naprawy bezpieczników. Podstawa to drut o odpowiednim amperażu, był taki w zakładzie, oczywiście przedwojenny. Igła lekarska którą się przewlekało przez bezpiecznik po rozpuszczeniu cyny na końcówkach i po wprowadzeniu drutu do igły wyjmuje się igłę lutując wprowadzony drut na końcówkach bezpiecznika. Proste? 2zł zarobione.
A smak tych bułek czuję do tej pory.
Nie paryskie a ANGIELKI (beza bułki). W Łodzi pojęcie bułki paryskiej nie było znane. Zaś słowa angielka w kontekście pieczywa nie rozumiał nikt w Polsce.
Inne nasze typowo lokalne słowa to migawka (pokłosie pewnego dowcipu z początku lat 70-tych) i krańcówka (we Wrocławiu nazywana końcówką o ile czegoś nie pomyliłem).
To jest już nas dwóch którzy wiedzą o co chodzi.
Natomiast bułka paryska to była taka trochę gorsza wrocławska, krótsza i grubsza. Co one mialy wspólnego z Paryżem i Wrocławiem? Nie wiem.
[quote="TELEWIZOREK52"To jest już nas dwóch którzy wiedzą o co chodzi.........
[/quote]
Myślę że ,Kolega STUDI też wie . Bez " nijakiej obrazy" , to jest dobry test na to " Kto skąd ".
Się kłaniam.