Nie radzę Ci skracać drogi... Ja sobie skróciłem i zacząłem od lampowca mocy 50 wat. Do dziś gdy uruchamiam pierwszy raz nowy układ tętno mi niebezpiecznie podskakuje i zanim włączę do prądu dobre 10 minut myślę, czy wszystko dobrze zrobiłem, że aż mi się słabo robi... Mimo, że dwie konstrukcje, które zrobiłem zadziałały bez problemu i przede wszystkim bez pokazów pirotechnicznych dalej pozostaje mi koszmar pierwszego włączenia.
Dla pewności wymienię niektóre moje przygody z pierwszym lampowcem (wcześniej nie zrobiłem nigdy żadnego układu, ani kompletnie nic związanego z elektroniką, ale ja jestem czasem uparty jak osioł, dlatego dalej składam

):
- fajarwerki poprzez źle zaizolowane kable anodowe, które przebiły do kabli od kontrolki, przepaliły izolację, poprzez to zetknęły się z masą i zaczęło strzelać, iskrzyć i dymić - czad;
- 230V na odcinku 3cm na ręce - dwie dziurki, długie gojenie i strach przed każdym napięciem wyższym niż 12V;
- prawie uszkodziłem swoje lampki EL34 RFT - zapaliły im się anody z za dużego prądu spoczynkowego;
- pokopany 500V z kondensatora przy wzmacniaczu wyłączonym, z wyjętą wtyczką z gniazdka (kto wymyślił ten głupi rezystor do masy w zasilaczu? - wywalić);
- liczne przebicia i stresy związane z technologią lampową.
Jaką drogę wybierasz?
