Totalny Off Topic (ale nie do końca i z sensem):
mój ś.p. (bo skasowany przez syna)
Fiat 126BIS.
Niezawodne do bólu i proste - żeby nie rzec prostackie - konstrukcyjne wozidełko
Objawy: po dłuższej jeździe całkowicie rozgrzany i zatrzymany samochód za nic w świecie nie daje się ponownie uruchomić rozrusznikiem. Pozostaje "pychówa"..., najczęściej własnoręczna - z włączonym zapłonem i podciagniętym ssaniem, żeby zaskoczył... bywało, że wskakiwałem w biegu do ostro rwącego do przodu grzmota
Po odczekaniu około 30 - 40 minut starter kręcił jak tornado - autko natychmiast paliło i wio. Do kolejnego zaparkowania...
W bardzo upalne letnie dnie czas oczekiwania wzrastał do przesady.
Czas ujawniania się usterki: około trzech a chyba i wiecej lat. Defekt najpierw pojawiał się wyjątkowo sporadycznie, potem częsciej acz umiarkowanie - tuż przed jego zdiagnozowaniem i usunięciem - notorycznie.
Badania:
- rozrusznik rozkręcany chyba ze sto razy, przebadany na przerwy, przywarcia, upływy, opory cierne wirnika, wygrzewany w piekarniku niemal powyżej 100*C i tak podpieczony uruchamiany na stole z akumulatora.
Oczywiście zawsze palił jak rakieta
Wymienionych i "przycieranych" dla zapewnienia luzu szczotek i sprężyn szczotkotrzymacza nawet nie zliczę...
Wymienione dwa bendiksy (oczywiscie na efesemowskie oryginały

)
- kable - prądowy i inicjujący sprawdzane i czyszczone do znudzenia... w końcu wymieniłem prądowy na nowy (o samym jego przeciągnięciu poprzez całe "chassis" kaszlaka lepiej nie wspominać

)
I co
I
XIBHO
W końcu ad warsztat: wizyta u (ponoć...) najlepszego elektryka samochodowego w Gliwicach.
Autko zostało "do zrobienia na jutro".
"Myślał elektryk przez dzień cały - aż mu klejnota posiwiały..." wymyślił, zdiagnozował, naprawił (

)... skasował stówę
Pojechałem do domciu, zaparkowałem, zgasiłem, za chwilę postanowiłem przeparkować pod okno...: d*** zimna.
Starter ni mru-mru
Reklamacja, kolejna "naprawa"... efekt jak wyżej.
Rada fachowca: wymienić starter a najlepiej to auto
Przypadek najzwyklejszy: cofając na leśnym parkingu najechałem na jakiś wystający pieniek czy kołek przerywając całkowicie miedzianą taśmo-plecionkę umasiającą - łączącą galwanicznie silnik z "chassis" autka. Oczywiście autko zosało na pniaczku.
Prowizorycznie połączyłem zerwaną taśmę i jakoś dokatulałem się z grzybków pod dom... nazajutrz wymieniłem taśmę na nową (jako, że jeszcze conajmniej raz dłuższa od klasycznej maluchowskiej - więc praktycznie nie do zdobycia i droga jak cholera

).
Zniszczona taśma była w bardzo dobrym stanie: prawie nieskorodowana, brążowo-miedziana, z grubymi jeszcze żyłami, odpowiednio wiotka... po prostu ŻAL
I... objawy ustąpiły jak ręką odjął
Przyczyna wykopów z odpalaniem była wyjątkowo prozaiczna: pomiędzy starą taśmę masy a śrubę dociskającą ją do bloku silnika z upływem lat wpenetrowała solanka i całość zaczęła powolutku korodować w miejscu styku. I to zarówno od strony łba śruby jak i od strony aluminiowego bloku silnika... Typowa korozja elektrochemiczna
Tej śruby od nowości nikt nie ruszał - bo i po co???
Równocześnie nałożyło się na to kolejne zjawisko fizyczne - wskutek (minimalnej, acz mierzalnej

) rozszerzalności cieplnej (wkręconej w blok silnika i rozgrzewajacej się odeń do temperatury ok. 90*C) śruby malał jej docisk do skorodowanej miejscowo taśmy skutkując znacznym wzrostem rezystancji przejścia mas karoserii / silnika - w stopniu na tyle niewielkim, że nie wpływało to na pracę samego silnika, ale na tyle znaczącym, że rozrusznik nie mógł pełnić swego zadania. Po ostygnięciu silnika i skurczeniu się śruby rezystancja ponownie malała więc
na zimno starter kręcił normalnie.
Dlaczego tak się rozpisałem w tej kwestii ijaki to ma związek z lampami
Ano dlatego i taki, że z bardzo podobnym zjawiskiem spotkać się można niekiedy w mocno obciążonych cieplnie i długo eksploatowanych starszych wzmacniaczach muzycznych - najczęściej przy pierwszym elektrolicie usytuowanym w najbliższym sąsiedztwie mocno grzejącej otoczenie lampy prostowniczej (zwłaszcza kurduplowatej GZ34).
Mikrowycieki elektrolitu spod gumowej uszczelki elektrolita po wielu latach powodując praktycznie niezauważalną korozję odseparowanej od chassis podkładki masy (lub samego chassis - gdy jest to główny punkt masy) na styku z korpusem kondensatora (albo tylko krystalizując) zaczynają stopniowo pogarszać galwaniczny kontakt stykających się powierzchni i wskutek tego bardzo powolne narastanie brumu podczas pracy wzmacniacza. Zwłaszcza przy zbyt mocnym dokręceniu nakrętki na gwincie elektrolita powodującym przekroczenie granicy sprężystości jego korpusu
Po wyłączeniu urządzenia (ostygnięciu kondensatora) i ponownym jego załączeniu brum początkowo zanika ale pojawia się dopiero po ponownym rozgrzewie najbliższej okolicy elektrolita.
Wbrew pozorom przyczyna tej usterki jest dosyć trudna do wykrycia, niewiele pomaga nawet równoległe dopięcie dodatkowego elektrolita "kontrolnego" o podobnej pojemności.
Zwykle kończy się to zupełnie niepotrzebną wymianą trudnodostępnego już (bo mocowanego nakrętką) wysokonapięciowego (ca 450 - 500V) elektrolita lub zastąpieniem go mocowanym obejmą
Podobny problem usunąłem kilka dni wstecz w Dynacordzie Tween (2x 6V6 w końcówce) używanym przez znajomego bluesmana-harmonijkarza.