brys pisze:
Polski nie jest moja mocną stroną. Na próbnych zawsze wypadał kiepsko. Co ja poradzę na to, że nie umiem pisać wypracowań? Matmę bym jeszcze napisał gdybym musiał.
Piszecie tak, jakbym miał tu do kogoś pretensje, że nie jest prymusem ze wszystkich przedmiotów i nie napisze matury na 6 (no w ostateczności 5). Myślę jednak, że jeśli ktoś przynajmniej chodził na lekcje i czasem coś nawet posłuchał/przeanalizował (a na matematyce koniecznie policzył sam, a nie, jak to często bywa, przepisywał z tablicy za kimś), nie powinien mieć panicznych lęków przed maturą.
Sam nie byłem orłem z polskiego, z lektur przeczytałem chyba jedynie "Medaliony" Nałkowskiej i "Opowiadania" Borowskiego. Na większe księgi nie miałem czasu, gdyż lampy, a zwłaszcza radia, skutecznie mnie od nich odciągały. Miałem jednak tak nawiedzoną (teraz wiem, że w pozytywnym znaczeniu tego słowa) polonistkę na punkcie lektur, że po przerobieniu jakiejś, wiedziałem więcej, niż gdybym sam ją przeczytał. Na początku jednak kilka "luf" się złapało i potem trzeba było to poprawić, co nie było takie proste, gdyż w mojej klasie było tylko jedno dyktando (a to był najprostszy sposób) na 5 lat (jakoś w trzeciej klasie technikum). Wpadło wtedy tyle piątek i czwórek, że już drugi raz nasza szalona polonistka dyktanda nie zrobiła. Ktoś pewnie zapyta, skąd taki wynik? Na każdej "klasówce", od samego początku technikum, każdy miał obowiązek przynieść słownik ortograficzny*, a na biurku polonistki leżało jeszcze kilka, na wypadek, gdyby ktoś zapomniał. Wszelkie błędy ortograficzne były karane surowo, bo były przejawem lenistwa (nie było problemu z czasem, można było pisać jeszcze na przerwie, a zdarzyło się chyba nawet kilka razy, że ktoś kończył jeszcze przez kilka minut następnej lekcji). Po trzech latach słowniki stały się już prawie niepotrzebne.
*co niektórzy wkładali tam też różne ściągi, ale polonistka lubiła sobie czasem losowo przekartkować słowniki, więc ten proceder szybko się skończył